Czy kino klasy B jest „be”? Dla każdego, kto widział choć jeden film tego
typu odpowiedź wydaje się prosta: tak, jest. Jednak wbrew pozorom sprawa nie
jest taka łatwa. Dzisiaj kino klasy B jest synonimem kiczu i tandety. Po części
nie można się temu dziwić, lecz mimo wszystko jest to trochę błędne
rozumowanie.
Żeby to wyjaśnić, trzeba trochę
zagłębić się w historię i przenieść do Hollywood lat 30-tych XX wieku.
Większość współczesnych widzów robi to niechętnie, uważając, że te czarno-białe
„ramotki” zwane, o dziwo, filmami to coś, co powinno przestać być już
postrzegane w tej kategorii. Jednak tamte czasy były znaczące dla rozwoju
kinematografii, także dla tej, która dziś jest tak opluwana, choć wielu
dostarcza przyjemności. Lata 30-te to właśnie okres narodzin kina klasy B, z
tym, że wtedy ta literka nie miała znaczenia negatywnego, lecz odnosiła się po
prostu do pewnego sposobu produkcji.
Cwani producenci z Hollywood i
dystrybutorzy kinowi wpadli na pomysł, jak przyciągnąć więcej widzów do sal
kinowych. Wiedząc, że nic tak nie zachęca ludzi do zakupu jak promocje i
różnego rodzaju bonusy, zadziałali jak prawdziwi biznesmeni. Postanowili, że do
seansu głównego dołączą drugi film, za który nie będą pobierać opłaty. Taki
film kręcony był po najniższych kosztach, co oczywiście odbijało się na jego
jakości. Niski budżet sprawił, że producenci nie wtrącali się w film i
całkowitą kontrolę nad nim powierzali reżyserowi, który mógł robić ze swoim
dziełem, co tylko chciał. I tak szeregi filmowców zasiliła spora armia
nieodpowiednich ludzi bez jakiegokolwiek pojęcia o kręceniu filmów. Armia,
która powiększyła się jeszcze bardziej, kiedy kino klasy B stało się swoistym
nurtem. Okres jego największej popularności przypadł na lata 50-te i 60-te, a
potem – choć już w trochę innej formie – lata 80-te.
Wśród filmowców zajmujących się tą
odmianą kina początkowo był również Edward Davis Wood Jr.. Jest on oficjalnie
uznany za najgorszego reżysera świata (choć obecnie po piętach depcze mu Uwe
Boll). O jego „talencie” przekonali się już współcześni mu ludzie (Wood zaczął
swoją karierę w latach 50-tych) – tylko jego pierwszy film (Glen czy Glenda) sfinansowała studio,
później musiał liczyć wyłącznie na prywatnych sponsorów i siebie. Produkcją,
która ugruntowała sławę Wooda był Plan 9
z kosmosu, który otrzymał zaszczytny tytuł najgorszego filmu wszechczasów.
I słusznie, ponieważ to kwintesencja kiczu i tandety. Kręcąc go, Wood używał,
czego tylko się dało, a każdy pomysł, który wpadł mu do głowy musiał znaleźć
się w filmie. Dlatego mamy tu sceny, które nie są w ogóle związane z fabułą.
Fabułą typową dla takiego kina: inwazją kosmitów na Ziemię. Do tego dochodzą
jeszcze żywe trupy, starszy mężczyzna (ostatnia rola Beli Lugosi,
najsłynniejszego filmowego Draculi) pojawiający się na ekranie i robiący rzeczy
bez związku z całą historią oraz prezenter pytający w prologu, „czy nasze serca
wytrzymają szokujące fakty o hienach cmentarnych z kosmosu”. Nie wytrzymają. Brak
tu ciągu przyczynowo-skutkowego, a wszystko to zmontowane jest w większości
przypadkowo. Dialogi to nie tyle grafomania, co raczej zwyczajny bełkot, o
aktorstwie nie ma w ogóle mowy, a scenografia i efekty specjalne są tak
tandetne, że widz nieraz się uśmiechnie. W jednym z fragmentów Wood wmontował
urywki filmów archiwalnych z II wojny światowej i zestawił je z kilkoma
spodkami zwisającymi na widocznych linkach. W wszystko to robione z powagą.
Gdy ogląda się Plan 9 z kosmosu i inne filmy Wooda, tym bardziej jest się
przekonanym, że kino klasy B to wyłącznie gorsza jakość. Jednak z tego rodzaju
kinematografii wyrosło paru twórców, którzy zyskali uznanie, także wśród
krytyków. Swoboda, jaką dawała im praca przy filmach klasy B stała się szansą
do rozwinięcia ich talentów.
Pierwszym z nich był James Whale,
postać bardzo barwna jak na lata 30-te. Homoseksualista i reżyser z bardzo
wyrazistym stylem. Jego Frankenstein
stał się ikoną popkultury (dzięki charakteryzacji, jaką poddano Borisa
Karloffa), a Narzeczona Frankensteina
jest pierwszą kontynuacją w historii kina uchodzącą za lepszą od oryginału.
Poza tym oba te filmy w wybitny sposób obrazują wyobcowanie jednostki
niedostosowanej do reszty. Whale pokazał nie potwora, ale ofiarę.
W późniejszych latach specyfika
takiego kina zaczęła ulegać niewielkim zmianom. Produkcje klasy B stawały się
samodzielnymi tworami (nie były już dodatkiem do głównych filmów), choć cała
reszta pozostawała praktycznie bez zmian, przede wszystkim niski budżet. Nie
tylko w USA. Na przykład do twórców kina klasy B zaliczany był także włoski
reżyser spaghetti westernów – Sergio Leone. Jego „trylogia dolarowa” (Za garść dolarów, Za kilka dolarów więcej, Dobry,
zły, brzydki) to przykład „tego gorszego” kina, choć po latach została
uznana za wybitną.
Filmy Whale’a i Leone, choć pod
technicznym i produkcyjnym względem należą do kinematografii „drugiej
kategorii”, to jednak trudno je tam zaklasyfikować. Powód jest prosty: tematyka
oraz sposób jej przedstawienia. Ale istnieje twórca, którego nikt nie boi się
zaliczyć do kina klasy B - John Carpenter. Jego Halloween to slasher (czyli film o mordercy wykańczającym po kolei
swoje ofiary) – gatunek z definicji gorszy i kiczowaty. Jednak Carpenter
stworzył swój film w sposób przewrotny: nie epatuje przemocą i nagością, powoli
jak u Hitchcocka stopniuje napięcie, a klimat sprawia, że widza naprawdę
przechodzą dreszcze. W kolejnych dziełach (tych do połowy lat 90-tych) zachował
swój styl, mimo że skłaniał się również ku kiczowi (choć czasem używał go
celowo).
Obojętnie, co by mówić o kinie klasy
B, nie można zaprzeczyć, że ma ono swój urok. Ale tylko to sprzed lat.
Dzisiejsze tego typu filmy to najczęściej wulgarna i głupia rozrywka. Te sprzed
kilkudziesięciu lat prezentują inny poziom. Technicznie zazwyczaj gorsze,
aktorstwo na pewno nie jest lepsze, scenariusze są w większości głupkowate,
lecz i tak posiadają wspaniały klimat. Co prawda, nie jest on wynikiem talentu
twórców, ale czasów, w jakich zostały nakręcone, jednak można wątpić, że w
przyszłości dzisiejsze „B-filmy” zostaną tak docenione jak tamte. Kino klasy B
wyewoluowało, ale niestety w złym kierunku. Dlatego zostało zepchnięte na
boczny tor. Oczywiście, było tak od początku, lecz gdyby dziś potrzeby widzów
nie ograniczały się do coraz krwawszych scen, coraz większej ilości idiotycznej
akcji, a nawet coraz bardziej chorych pomysłów, to być może mówilibyśmy teraz o
kinie klasy B nie jako o głupiej, źle zrobionej, kiczowatej rozrywce (choć
pewnie też byłyby takie głosy, i słusznie), ale po prostu jako o osobnym
nurcie, będącym na obrzeżach tych głównych – czy to komercyjnego, czy
artystycznego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz